Po diagnozie Marcin Bosak usłyszał od lekarzy, że są bezradni. Po operacji długo odzyskiwał sprawność
Dramatyczna diagnoza spadła na niego jak grom. Marcin Bosak szukał pomocy, jednak lekarze nie dawali mu nadziei, byli całkowicie bezradni. Mało kto wiedział, przez co przechodził wówczas znany aktor.
Był rok 2007, Marcin Bosak miał już za sobą kilkaset epizodów w roli niepokornego Kamila z „M jak miłość”, a także występy w takich filmach, jak „Tylko mnie kochaj”, czy „Motór”. Miał 27 lat, a od pięciu związany był z Moniką Pikułą. To właśnie wtedy spadła na niego bolesna diagnoza.
W najlepszym razie miał skończyć na wózku. Marcin Bosak stoczył walkę z okrutną chorobą
Jadąc na konsultację lekarską do Łodzi dowiedział się, że po raz pierwszy zostanie ojcem. Wiele lat później, w rozmowie z Marzeną Rogalską i „Miastem kobiet” Marcin Bosak dał do zrozumienia, że ta informacja być może uratowała mu życie.
Jeszcze tego samego dnia usłyszał bowiem diagnozę. Wszystko zaczęło się od drętwienia palców u dłoni. Wkrótce zdał sobie sprawę, że cała prawa strona jego ciała jest zauważalnie słabsza. Poddał się badaniom, a te dały druzgocące wyniki — w jego rdzeniu kręgowym wykryto guza.
– Pojechałem do jednego z warszawskich szpitali, no i tam usłyszałem te słowa. Że medycyna w niektórych przypadkach jest bezradna i że on [lekarz – przyp. red.] nie wie, dlaczego ja chodzę ani dlaczego oddycham. Ten guz […] obejmował ośrodek ruchu i ośrodek oddychania. Dopiero później lekarze wyjaśnili mi, że sportowcy mają więcej połączeń nerwowych – gdy mój organizm napotkał przeszkodę w postaci guza, prawdopodobnie wytworzył nowe połączenia, które niejako tę przeszkodę obchodziły, dlatego zauważyłem objawy tak późno – opisywał w książce Marianny Fijewskiej „Neurochirurdzy. Sekrety polskich wszechmogących”.
Aktor zaczął szukać pomocy. Sam znajdował neurochirurgów, zapisywał się na konsultacje, sam słuchał kolejnych opinii, z których jedne wyrażały całkowitą bezradność, podczas gdy inne niepewnie wskazywały na operację, która nie budziła jego zaufania.
W najlepszym przypadku mógł skończyć na wózku, w mniej optymistycznej wersji — przykuty do łóżka, oddychając za pomocą rurki inhalacyjnej.
– I właśnie dlatego przez lata wypierałem chorobę. Oczywiście co kilka miesięcy chodziłem na badania kontrolne. Czasem dowiadywałem się, że guz stoi w miejscu, czasem, że rośnie. Prawdopodobnie miałem go od urodzenia, tylko że ten rodzaj nowotworu powiększa się bardzo powoli – tłumaczył w publikacji.
W najlepszym razie miał skończyć na wózku. Marcin Bosak stoczył walkę z okrutną chorobą
Przez 6 lat usiłował znaleźć rozwiązanie w Polsce. I choć został wychowany w zgubnym przeświadczeniu, że mężczyzna sam powinien radzić sobie z problemami, ostatecznie zdecydował się też na terapię. Wreszcie został skierowany na leczenie za granicą. W 2012 roku w Belgii przeszedł operację. Guz został usunięty.
Kiedy po operacji włączył telefon, pierwszą informacją, jaka do niego dotarła była wieść o tym, że znów zostanie ojcem. To była dla niego silna motywacja — tak bardzo potrzebna, ponieważ następne miesiące były dla niego walką o odzyskanie sprawności. Marcin Bosak musiał na nowo nauczyć się chodzić i funkcjonować. Zajęło mu to pół roku.
– Swoją drogą do dziś nie odzyskałem pełnego czucia w podeszwach stóp. Ale co z tego? Przecież mój rdzeń został rozcięty na pół, a guz zdejmowano z niego warstwa po warstwie przez dziewięć godzin! Profesor przerwał operację dopiero w momencie, w którym aktywność rdzenia zaczęła maleć. Udało mu się usunąć 90 procent guza. Te 10 procent, które zostało, muszę kontrolować. Co rok chodzę na badania, ale profesor twierdzi, że w skali całego mojego życia wzrost guza nie będzie miał żadnego znaczenia – mówił.
6 lat poszukiwania odpowiedzi innej niż „nic się nie da zrobić”, ryzykowna operacja i zaczęcie wszystkiego od zera. W dodatku aktor przez długi czas ukrywał chorobę przed bliskimi. Dziś jednak Marcin Bosak głośno mówi o swojej chorobie, a także o depresji.
Artykuły polecane przez redakcję Lelum:
Zachęcamy do wsparcia zbiórki, której celem jest zakup 30 kamizelek kuloodpornych dla ukraińskich żołnierzy walczących na froncie. Każda wpłata ma fundamentalne znaczenie! Taka kamizelka bardzo często ratuje życie — Nic nie zastąpi kamizelki, jeśli chodzi o skuteczną ochronę krytycznie ważnego obszaru, m.in. serca i płuc. Jeśli masz kamizelkę, postrzał może skończyć się tylko dużym siniakiem. Brak kamizelki w przypadku trafienia oznaczać może śmierć lub w najlepszym razie ciężką ranę, która angażuje wiele osób i duże pieniądze podczas ewakuacji, leczenia i rehabilitacji. Bez gwarancji powrotu do pełnego zdrowia. Pomóżmy razem ocalić życie ukraińskich żołnierzy!